wtorek, 12 października 2010

"Wyśnione miłości"


"Wyśnione miłości" Xaviera Dolana już w kinach. To urzekająco szczeniacki, balansujący na granicy kiczu film o tym wyjątkowym momencie w życiu, kiedy nie ma nic prawdziwszego niż miłosne złudzenie. Nie byłoby w tym ryzykownym filmie spontanicznej energii, gdyby nie zrobił go 21-latek - Xavier Dolan, cudowne dziecko filmowego Quebecu. W filmach i serialach zaczął grać już w wieku pięciu lat. Rok temu pojawił się w Cannes ze znakomitym reżyserskim debiutem "Zabiłem swoją matkę" - zdobył trzy nagrody w sekcji Quinzaine des Réalisateurs i okrzyknięty został objawieniem światowego kina. Gdy kilka miesięcy temu nonszalancko pewny siebie i jednocześnie nieśmiały prezentował w canneńskim Palais des Festivals "Wyśnione miłości", witano go jak gwiazdę na miarę Leonarda DiCaprio czy Gusa Van Santa.

Nie tylko festiwalowa publiczność, ale też zwykli widzowie wypatrują dziś nowego "Do utraty tchu" (Godard to dla Dolana jeden z najważniejszych mistrzów), nowego von Triera, Jarmuscha, Solondza. Kogoś, kto przyjdzie znikąd (Dolan nie ma za sobą szkoły filmowej) i przetasuje powtarzający się od lat zestaw tych samych, reżyserskich gwiazd. Czy Xavier Dolan kimś takim będzie? Szanse ma ogromne.

Zadurzeni w Adonisie

Oba filmy rozpoczyna od cytatów o miłości. "Kochamy swoją matkę, chociaż tego nie wiemy" - brzmi wzięte z Maupassanta motto "Zabiłem swoją matkę". "Wyśnione miłości" zaczynają się z kolei zdaniem z Musseta: "Jedyną prawdą jest miłość bez powodu".

Pierwszy film, w którym Hubert zabija matkę tylko w słowach, to historia domowej wojny, niekończącej się słownej bitwy między matką i synem, który dopiero w finale zawiesi broń, odkryje w sobie ślad synowskiej czułości, bo zobaczy w źle ubranej, apodyktycznej, złośliwej kobiecie swoją własną bezradność. W "Wyśnionych miłościach" odwrotnie - to wobec romantyczno-zmysłowego uczucia trzeba się będzie zbuntować, wykrzyczeć wściekłość na klątwę miłości i iść dalej, by w miłosne złudzenie uwierzyć po raz kolejny.

Wierzą i buntują się na przemian Francis (Xavier Dolan) i Marie (Monia Chokri). On jest gejem, ona lubi mężczyzn. Jednocześnie poznają na imprezie przystojnego Nicolasa (Niels Schneider) z burzą blond włosów, jednocześnie udają, że nie zrobił na nich wrażenia ("nie jest w moim typie") i jednocześnie - przy dźwiękach "Le temps est bon" Isabelle Pierre - się w nim zakochują. Sam Nicolas ("zachowuje się jak zadowolony z siebie Adonis") nie musi właściwie nic robić - fascynuje właśnie dlatego, że w ogóle się nie stara.

Od tego momentu Dolan rozwija historię biseksualnego trójkąta - Francis, Marie i Nicolas razem chodzą do restauracji i oglądają telewizję, razem bawią się w chowanego, wyjeżdżają na weekend do domku ciotki i śpią w jednym łóżku. Ale nie ma żadnego seksu - są tylko drobne gesty, muśnięcia, pocałunki na powitanie czy przypadkiem skrzyżowane podczas snu nogi. Seks jest albo ze sobą (Francis), albo z innymi, zawsze w świetle jaskrawej czerwieni albo zieleni. I jest to seks przeraźliwie smutny. "Było źle?" - pyta anonimowy mężczyzna Marie. "Nie, bardzo wciągająco".

Rolę chóru komentującego niewypowiedziany romans-nieromans odgrywają dowcipne, paradokumentalne wywiady z młodymi ludźmi, którzy przed kamerą spowiadają się ze swoich miłosnych uniesień i zawodów. Sympatyczna brunetka w okularach, która mówi o sobie: „Jestem jak Glenn Close z »Fatalnego zauroczenia «”, opowiada o histerycznym oczekiwaniu na maila od ukochanego: „Gdyby za każdym razem, gdy odświeżam stronę w komputerze, ktoś umierał, ziemia byłaby już wyludniona”. Inna dziewczyna przeprowadza wiwisekcję mentalnej burzy, gdy chłopak spóźnia się na spotkanie pół godziny - wystarczy pół godziny czekania, by przejść od miłości do nienawiści.

Możliwości i konfiguracji jest wiele - jak wyjaśnia jeden z "komentujących", oprócz tego, że mogą cię interesować "cycki" albo "fiuty", istnieją co najmniej cztery inne typy seksualnej orientacji (np. "przeważający gej incydentalnie heteroseksualny", "przeważający hetero incydentalnie homoseksualny" itd.). A jednak w każdym przypadku euforyczne początki i rozstania wyglądają tak samo: przeszkadza nuda, ale i nieznośna intensywność relacji ("nie mogę stracić życia tak przeraźliwie cię kochając"), każdy koniec boli ("Zrujnował mi wszystkie ukochane miejsca - gdy jestem tam teraz bez niego, nudzę się, nie ma żadnej zabawy") i każdy przemija jak "złe wspomnienie".

Kuszący fantazmat

"Wyśnione miłości" chwilami przypominają teledysk, chwilami kanadyjską wersję "Spragnionych miłości" Wong Kar-waia: Dolan uwielbia zwolnione ujęcia i w podobny sposób wykorzystuje muzykę (od "Bang Bang" Dalidy po słynne Preludium z Suity wiolonczelowej nr 1 Bacha), zauroczony jest erotyczną czynnością palenia papierosów ("palenie jest jak zapominanie"), a wyglądającą jak Audrey Hepburn Marie portretuje na ulicy w sukienkach skrojonych zaskakująco podobnie do tych, które w "Spragnionych " nosiła pani Chan.

Wong Kar-wai odbudowywał wiarę w filmowy romans, językiem niedopowiedzenia i sugestii tworzył fascynujący do dziś miłosny mit. Film Xaviera Dolana, świadomie balansujący na granicy kiczu, niemal grafomanii, mocniej zanurzony jest we współczesności i choć kapitalnie oddaje stan ducha wrażliwych dwudziestolatków, fantazmatowi miłości przygląda się z zewnątrz. „Byłam zadurzona w pewnym rodzaju miłości, którą mieliśmy” - mówi jedna z bohaterek, z którymi reżyser przeprowadza quasi- wywiad. „Bo tak naprawdę »to « nie istnieje - nie kochasz osoby, ale koncept, wyobrażenie”.

Nieco pretensjonalny język tego filmu ma swoje mocne alibi: na idealizowanego Nicolasa przez cały czas patrzymy oczami dwójki zakochanych bohaterów. To oni widzą w nim charyzmatycznego cynika, który rozdaje karty i prowadzi grę w uwodzenie, przyciąga i odpycha, podsyca fascynację i "karze" brakiem kontaktu, jeśli w tym trójkącie zrobi się zbyt blisko. To oni - dosłownie - biją się o niego w lesie, w tumanach liści, czemu Nicolas przygląda się jak żenującej zabawie dzieciaków, która mimo wszystko mu pochlebia. Nie przypadkiem chyba grający Nicolasa Niels Schneider w podobnej roli pojawił się w "Zabiłem moją matkę" - również tam był dla szamoczącego się głównego bohatera wcieleniem luzu, młodzieńczej zabawy, braku kompleksów. W finale "Wyśnionych..." widać, że to tylko maska. Ale za to jaka ładna!

Za każdym razem, gdy od mężczyzny Francis słyszy "nie, dziękuję", na ścianie w łazience stawia kreskę "jak Robinson Cruzoe" - właściwie zaczyna brakować już miejsca. Paradoksalnie w "Wyśnionych miłościach", filmie tak jawnie sentymentalnym, ale też błyskotliwie dowcipnym, rozpaczliwa walka o miłość raczej upokarza, niż daje satysfakcję. Narkotyczne zakochanie okazuje się fetyszem, samooszustwem, ale też organiczną potrzebą zanurzenia w tej jednej chwili, kiedy nie ma nic bardziej prawdziwego niż miłosne złudzenie.

Nawet jeśli Xavier Dolan próbuje patrzeć na swoich bohaterów z dystansu, widać, że jako niebywale zdolny reżysersko 21-latek tę potrzebę bezbłędnie rozumie i bezwarunkowo podziela. Czy oznacza to naiwność? Tak, "Wyśnione miłości" to film w jakimś sensie naiwny, a raczej urzekająco szczeniacki, z którego Dolan za kilka lat wyrośnie i jako reżyser pójdzie pewnie zupełnie inną drogą. Na szczęście powstał właśnie teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz