niedziela, 11 marca 2012

Kazimierz Bem, Jarosław Makowski - Jezus rodziny nigdy nie założył

Państwo nie ma prawa mówić ludziom, kogo mają kochać, z kim się wiązać lub zamieszkać



Duża część rodzimych polityków, by określić swoją tożsamość ideową, stosuje następującą formułę: "Jestem gospodarczym liberałem i obyczajowym konserwatystą". To swoiste wyznanie wiary rozumie się następująco: "Jestem zwolennikiem kapitalizmu i drogie są mi tradycyjne wartości rodzinne". Innymi słowy, jeśli liberał, to gospodarczy! Jeśli konserwatysta, to katolik. O ile więc liberalizm sprowadzony w Polsce do ślepej wiary w moc "niewidzialnej ręki rynku" jest akceptowany, o tyle liberalizm staje się problemem, gdy stawia na wolność i autonomię ludzkiego sumienia.

Jest to zarazem powód, że nie ma on dobrej prasy kościelnej. Kościół rzymskokatolicki (ale zdarza się to i innym wyznaniom) straszy ludzi "zgniłym liberalizmem", który musi prowadzić do rozkładu rodziny, państwa i - co najważniejsze - religii. Liberałów przedstawia się jako osobników, którzy nie mają żadnych trwałych przekonań, walczą z religią i są rozwiązłymi hedonistami. A to bije ponoć w tak drogie każdemu politykowi w Polsce wartości rodzinne - a w kolejnym kroku - w wartości chrześcijańskie. Czy można być liberałem i chrześcijaninem jednocześnie?


Na początek zastrzeżenie: Nie chcemy podważać wartości rodzinnych. Idzie nam tylko o pokazanie retorycznego fortelu, który sprowadza się do tego, że słowo "rodzina" w powiązaniu z chrześcijaństwem jest przez naszą prawicę używane do politycznej wojny i wykluczenia. Zauważmy: Chyba w żadnym innym kraju słowo "rodzina" nie jest tak często przywoływane w debacie publicznej. Zdanie: "Dla mnie najważniejsza jest rodzina" można usłyszeć od reklam banków poprzez produkty spożywcze. Słowo "rodzina" jest odmieniane w listach duszpasterskich episkopatu przez wszystkie przypadki tak, że można odnieść wrażenie, iż przesłanie chrześcijaństwa sprowadza się tylko do troski o rodzinę, a nie do naśladowania Chrystusa.

Jednak uważna lektura Nowego Testamentu dostarcza nam intrygujących faktów. Sam Jezus rodziny nigdy nie założył. W przypowieściach rzadko wypowiadał się na jej temat. A gdy już to czynił, sugerował wręcz, że - by móc się stać jego naśladowcą, co jest sensem bycia chrześcijaninem - należy "znienawidzić" swoją rodzinę (Łk 9, 59-60). Lub definiował ją zgoła inaczej niż my (Mt 12,50) - mówiąc, że jego rodziną jest wspólnota wiernych żyjących według jego nauki.

Apostoł Paweł z kolei stwierdza, że to celibat jest najwyższym dobrem chrześcijan. Małżeństwo jest dopuszczalne, jednak nie w celu budowania "podstawowej komórki społecznej", ale by wygasić namiętność między ludźmi: "Lepiej jest zawrzeć małżeństwo niż płonąć" (1 Kor. 7,9).

Poglądy św. Pawła nie były odosobnione. W 393 r. papież Syrycjusz potępił naukę mnicha Jowiniana głoszącego, że małżeństwo jest równie wartościowym i godnym wyborem życiowym co celibat. Papieża poparli ojcowie i doktorzy Kościoła, święci: Hieronim, Ambroży, Augustyn i Jan Chryzostom. Ten ostatni dosadnie stwierdził: "Tam gdzie jest małżeństwo, tam jest śmierć".

Starochrześcijański nacisk na celibat i wspólnotę wiernych - a nie na zawieranie małżeństw i prokreację - dominował w teologii przez długie wieki. Ustąpił dopiero pod naciskiem coraz silniejszych państw, które chrześcijaństwo postrzegały jako skuteczną siłę stabilizującą drobnomieszczańskie rodziny. Te z kolei były potrzebne, by tworzyć posłusznych, poddanych i karnych rekrutów do coraz liczniejszych armii.

Symbioza ta osiągnęła apogeum w czasach wiktoriańskich, gdzie rodzinę postrzegano jako mikropaństwo, z pobożnym mężem i ojcem jako jej głową, wysyłającym synów do służby w armii i Kościele. Z nauczaniem Jezusa i Pawła ma to mało wspólnego. Nic dziwnego zatem, że znany biblista Dale Martin z Uniwersytetu w Yale nazywa obsesję Kościołów na punkcie rodziny "bałwochwalstwem".

Dziś kategoria rodziny, rozumianej jako związek mężczyzny i kobiety, jest używana w bojach politycznych jako pałka dyskryminacyjna wobec innych form ludzkiego związków. A przecież chrześcijanie, mówiąc o świeckim małżeństwie w świeckim państwie, nie powinni mieć żadnego problemu, by powoływać się na argumenty stricte liberalne. Tak jak państwo nie może mówić ludziom, w co i jak mają wierzyć, tak samo nie może mówić ludziom kogo mają kochać, czy z kim się wiązać lub zamieszkać.

Zapytajmy samych siebie, czy jako rodzice wyobrażamy sobie sytuację, że zmuszamy swoją córkę lub syna, by wiązał się ze wskazaną przez nas osobą? Chcemy przede wszystkim, żeby związek naszego dziecka opierał się na miłości i trwałości. Podobnie musi działać państwo: gwarantować autonomię obywateli w wyborze partnerów życiowych i wspierać trwałość ludzkich związków.

Dobre prawo w tym względzie musi zatem odzwierciedlać dwie podstawowe zasady: równości i niedyskryminacji. W świeckim małżeństwie ważna jest troska o drugą osobę, wierność, miłość i trwałość związku. W Polsce małżeństwa mogą zawrzeć osoby starsze, bezpłodne i osoby, które nie planują w ogóle mieć dzieci. Posiadanie potomstwa, wbrew temu, co ciągle powtarza się w dyskusjach na temat małżeństwa, nie jest w naszym kraju warunkiem jego istnienia. Nie może więc to być argument przeciwko związkom tej samej płci, które w naturalny sposób nie mogą mieć dzieci. Taki rodzaj hipokryzji i dyskryminacji należy zatem odrzucić.

Ponadto konserwatyści głoszą, że związki partnerskie, w tym związki osób tej samej płci, są zagrożeniem dla świętości i nienaruszalności małżeństwa. Postawmy sprawę na ostrzu nożna: dopóki przeciwnicy legalizacji związków jednopłciowych nie wykażą empirycznie i przekonująco, że związek partnerski Eltona Johna ma przełożenie na rozkład tradycyjnych małżeństw, a związek ministra Guido Westerwellego spowodował radykalne obniżenie dzietności niemieckich rodzin, dopóty nie ma żadnych powodów i żadnego usprawiedliwienia dla tego, by polskie prawo wyłączało pewną grupę społeczną z zasady niedyskryminacji i równego traktowania. Historyczność instytucji takiej jak małżeństwo musi ustąpić wobec godności człowieka i zasady równego traktowania: obowiązuje nas tutaj ta sama logika jak wtedy, gdy przyznaliśmy kobietom prawa wyborcze czy znieśliśmy niewolnictwo.

Dlaczego więc chrześcijanie powinni bronić liberalnych wartości jak niepodległości? Liberalne państwo zostawia każdemu człowiekowi prawo do wyznawania religii pod warunkiem, że nie chce jej narzucać siłą innym. Wielu twórców amerykańskiej konstytucji, choć prywatnie było osobami religijnymi (np. John Adams) uznawało ścisłe rozdzielenie Kościoła od państwa "murem separacji", jak to ujął Thomas Jefferson, za korzystne nie tylko dla państwa, ale przede wszystkim dla samej religii. Mając też w pamięci prawdę, że nikt nie może być królem czy władcą ludzkich sumień, liberalizm uważa, że państwo nie tylko nie powinno, ale i nie może mieszać się w sprawy religijne. Argumenty religijne nie mogą zatem mieć rangi asów w świeckiej debacie publicznej.

Czy to nam się podoba, czy nie, polskie prawo będzie zmuszone uregulować prawa i obowiązki związków nieformalnych i jednopłciowych. Już teraz taki obowiązek wynika z orzecznictwa trybunału w Strasburgu. Polskie prawo, jak na razie, tę kwestię ignoruje. Ale czas dla takiej postawy dobiega powoli końca - może go jeszcze skrócić jedna dobrze napisana skarga do Strasburga. By tego uniknąć, potrzebna jest nam spokojna, sumienna i racjonalna debata na temat skali ochrony prawnej tego typu związków, które proponujemy określić mianem "partnerstwa domowego".

Przestańmy zatem odwoływać się do często fikcyjnej "tradycji" (jak to czyni prawica) albo zgłaszać projekt ustawy o "związkach partnerskich" w ostatniej chwili przed rozwiązaniem parlamentu, wiedząc, że nie ma on szans na uchwalenie (jak to zrobiło ostatnio SLD). Zamiast tego wybierzmy liberalne rozwiązania dla tego problemu.

Demokratyczne i świeckie państwo prawa, szanując autonomię Kościołów w kształtowaniu nauczania moralnego ich wiernych, musi jednak analogicznie szanować autonomię swoich obywateli w wyborze życiowego partnera. Oznacza to, że musi zapewnić im faktyczną równości wobec prawa i ochronę przed dyskryminacją. Trudno sobie wyobrazić, by chrześcijanie mogli się z takim podejściem nie zgodzić.

*Kazimierz Bem jest doktorem prawa, publicystą protestanckim, przygotowuje się do bycia pastorem ewangelicko-reformowanym w USA, gdzie obecnie mieszka. Stale współpracuje z Instytutem Obywatelskim

**Jarosław Makowski jest szefem związanego z PO Instytutu Obywatelskiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz